CHIAPAS – w krainie magii i koloru
„Chcesz poznać prawdziwy Meksyk? Jedź do Chiapas” usłyszysz zapewne od niejednego Meksykanina oraz turysty, który dopiero co zauroczony wrócił z tego kraju. Meksyk to nie tylko jeden z najbardziej fascynujących, ale także różnorodnych krajów świata. Znaleźć tu można wszystko, nie wszystko można jednak przyswoić podczas jednej wizyty. Dlatego warto pójść za tą radą i poznać najbardziej indiański ze stanów tego kraju: Chiapas. Przez wieki odizolowany, zmarginalizowany i przez to nieco zapomniany, obecnie przeżywa swój renesans. To kraina jakby z innego świata, nawet na tle samego Meksyku, kraju tak zróżnicowanego i pięknego, jawiąca się jako miejsce pełne magii i koloru. Z pewnością każdego zaskoczy swą odmiennością od świata tak dobrze znanego nam, Europejczykom. Przyprawi o zawrót głowy, ale jednocześnie pozwoli odpocząć i nasyci nas swą atmosferą. I na pewno na długo pozostanie w pamięci.
Dla większości przyjezdnych pierwszy kontakt z Chiapas to Tuxtla Gutiérrez, stolica regionu i największe miasta tego stanu. Zazwyczaj to jedynie przystanek w drodze do dalszej eksploracji bogactwa tej części kraju. I trudno się temu dziwić, niewiele bowiem przemawia za tym, by zostać tu dłużej. Jeśli jednak się na to zdecydujemy, miasto oferuje duża liczbę hoteli i stanowi doskonałą bazę wypadową do jednej z największych atrakcji regionu: Kanionu Sumidero.
Aby poznać to miejsce, należy udać się do jednej z dwóch przystani. Zlokalizowane są one wzdłuż rzeki Grijalva, zwanej też Río Grande de Chiapas (Wielka Rzeka Chiapas), co z pewnością lepiej oddaje znaczenie rzeki, która bieg zaczyna w Gwatemali, przecina cały stan i ostatecznie wpada do Zatoki Meksykańskiej. My mamy szansę poznać jej najbardziej efektowny, 25-kilometrowy odcinek, rozciągający się od przystani do tamy Chicoasén, która w 1981 r. unormowała rzekę w tym odcinku i stworzyła okazję do utworzenia na tym terenie parku ekologicznego stanowiącego obecnie część Parque Nacional Cañón de Sumidero. Najdogodniejszym sposobem poznania tego miejsca jest emocjonująca wycieczka łodzią motorową napędzaną dwoma silnikami o ogromnej mocy. Pokonanie tego odcinka trwa około dwóch godzin, a po drodze czeka nas kilka przystanków, dzięki czemu mamy okazję podziwiać nie tylko groty (m.in. Jaskinie Ciszy oraz Jaskinie Koloru) oraz ciekawe formacje skalne, ale też przyjrzeć się z bliska faunie Chiapas, pamiętając przy tym, że to jedynie niewielki wycinek z ogromnego bogactwa przyrody tego regionu. Po drodze zobaczymy więc czaple, kormorany czy zimorodki. Dużo mniej sympatycznie prezentują się krokodyle, wygrzewające się na słońcu oraz sępy. Ich widok przypomina o legendzie towarzyszącej temu miejscu: według niej grupa Indian Chiapas (stąd nazwa regionu) zdając sobie sprawę z nieuchronności swej klęski skakała z urwiska, wybierając śmierć w otchłani rzeki zamiast hiszpańskiej niewoli. Na samą myśl o tym przechodzą ciarki, szczególnie widząc nagie, pionowe skały, które w najwyższym miejscu pną się na wysokość 1400 m!
Wrażenia związane z wycieczką szybką łodzią i podziwianiem przyrody wcale nie kończą się wraz z opuszczeniem motorówki. Ciąg dalszy emocji dostarcza przejazd nowo otwartą drogą z Tuxtla Gutiérrez w stronę San Cristóbal de las Casas. Obydwa miejsca dzieli zaledwie 83 km i aż 1630 metrów różnicy wysokości. I odczuwa się to z każdym kilometrem. Niezwykle malownicza nowa droga w górach, najeżona zakrętami jest nie lada sprawdzianem dla wytrzymałości naszego żołądka.
Po tych wrażeniach należy się odpoczynek. I trudno wyobrazić sobie lepsze miejsce do wytchnienia niż San Cristóbal. Jeśli Tuxtla Gutierréz to geograficzna stolica stanu, to San Cristóbal z pewnością jest jego stolicą turystyczną, najbardziej znanym miastem i bijącym sercem całego regionu. Połączenie kilku czynników: piękne położenie w górskiej dolinie, umiarkowany klimat (na ponad 2000 m n.p.m. nie grozi ani nadmierny żar ani chłód), wspaniałe otoczenie oraz zabytki architektury kolonialnej, czynią to miejsce tak szczególnym i czarującym. Zalety te docenili już hiszpańscy konkwistadorzy na czele z Diego de Mazariegos, który w 1532 r. założył w Valle de Jovel osadę i nadał jej nazwę San Cristóbal. Przez lata rozwijała się ona powoli, zarządzana z Gwatemali, w końcu tereny te przyłączone zostały do Meksyku. Przez lata był to najbiedniejszy i najbardziej zapomniany region kraju. Świat usłyszał szerzej o tym miejscu dopiero 1 stycznia 1994 r., a to za sprawą EZLN (Narodowej Armii Wyzwolenia Zapatystów), na czele której stanął Subcomandante Marcos, zamaskowany trybun ludowy o nieustalonej tożsamości. Jego powstańcy, zwani zapatistas zajęli miasto i okoliczne wioski i rozpoczęli walkę o poprawę warunków życia mieszkańców. Obecnie sytuacja jest już w dużym stopniu ustabilizowana, nic więc nie stoi na przeszkodzie rozwojowi turystyki w tym regionie. San Cristóbal wciąż jednak uchodzi za centrum indiańskiej niezależności, a pamięć o Marcosie jest wciąż żywa. Także na ulicach i targach, gdzie sprzedawane są laleczki zapatystów. Nietrudno je rozpoznać, bo nieodłącznym elementem jest zamaskowana twarz. Obecnie stanowią one jedną z najpopularniejszych pamiątek, kupowanych przez turystów (największy wybór oferuje sklep Nemizapata).
San Cristóbal posiada znakomitą bazę noclegową, z czego wiele hoteli to prawdziwe miejsca z duszą. Prym w tym względzie wiedzie Hotel Santa Clara, usytuowany w południowo-wschodnim narożniku głównego placu, noszącego nazwę Plaza 31 de Marzo. To dawny dom samego Mazariegosa, hiszpańskiego zdobywcy tych ziem, mieszczący się w stylowej, kolonialnej kamienicy, której historia sięga XVI w., zbudowanej w stylu plateresco (nazwa tutejszego stylu renesansowego). Tam choć przez chwilę poczujemy się jak władca tych ziem, spoglądając na ruchliwe życie głównego placu.
To właśnie na Zócalo (zwyczajowa nazwa niemal wszystkich głównych placów w Meksyku) koncentruje się życie miasta. Tutaj najłatwiej chłonąc atmosferę tego miejsca, siedząc na jednej z licznych, choć zazwyczaj okupowanych już od wczesnego rana, ławek. Niemal pewne, że zaczepi nas pucybut, spoglądający na nasze buty (turysta w sandałach to dla niego wielki zawód…), swe wyroby rękodzielnicze zachwalać będą Indianki. Natomiast najbardziej rozczulą nas dzieci, stając się sprzedać małe zwierzątka z gliny (animalitos), często będące ich luźną impresją na temat dajmy na to… żyrafy i pingwina, których nigdy nie widziały na oczy. Przy odrobinie szczęścia mamy też szansę usłyszeć dźwięki marimby, jednego z najbardziej charakterystycznych instrumentów w tej części Ameryki. Ten rodzaj ksylofonu (a mówiąc prościej „przerośnięte” cymbałki) obsługuje nawet czterech mężczyzn, co pozwala wydobyć z marimby prawdziwe bogactwo brzmienia. Często towarzyszą im bardziej klasyczne instrumenty: gitara basowa, perkusja oraz saksofon i trąbka. Dźwięki wydobywane przez tak zestawioną orkiestrę niosą się daleko poza plac, wnikając w uliczki miasta.
Wizytówką San Cristóbal jest katedra, stojącą dość nietypowo, bo bokiem do Zócalo. Już pierwszy kontakt pozwoli uzmysłowić sobie, jak chętnie i odważnie operuje się tu kolorem. Jaskrawa fasada w kolorze żółtym oraz ceglanym z motywami kwietnymi niemal hipnotyzuje. Kościół ten, którego budowę rozpoczęto już w 1528 r. ma szczególne znaczenie historyczne, bowiem pierwszym jego biskupem został w połowie XVI w. Bartolomé de las Casas, dominikanin, hiszpański kolonizator, nawrócony i wyświęcony, który zasłynął jako największy obrońca Indian. To od jego nazwiska wziął się drugi człon nazwy miasta, a jego postać w całym Meksyku darzona jest wielka estymą.
Plac przed katedrą to bez wątpienia obok Zócalo najbardziej ożywione miejsce w mieście, tętniące życiem jeszcze długo po zmroku. Kolorowo ubrane Indianki, często z dziećmi przewieszonymi przez plecy oraz naręczem tkanin stają się szczególnie aktywne przed koniec dnia, usiłując jeszcze coś sprzedać licznym, przechadzającym się turystom. Miejsce to opanowują także pucybuci, sprzedawcy balonów oraz waty cukrowej. Szczególnie ci ostatni nie muszą się martwić o chętnych: zawsze „oblepieni” są gromadką dzieci. Miejsce to upodobały sobie także rodziny, spacerujące pod wieczór z dziećmi oraz oczywiście zakochani, przesiadujący na schodach kościoła.
Drugim najważniejszym obiektem jest kościół i dawny klasztor św. Dominika (Templo y Ex-Convento de Santo Domingo). Szczególnie zachwycająco wygląda on w nocy, gdy światło reflektorów uwypukla wszystkie detale jego barokowej fasady niezwykle gęsto pokrytej bogatymi motywami roślinnymi. Zachwyca ona z zewnątrz, jednak nie mniej efektownie prezentuje się wewnątrz. Dotyczy to zarówno kościoła, jak i wirydarzu klasztoru, gdzie panuje atmosfera spokoju i kontemplacji. Tak różna od tej, którą doświadczymy na targu, który niemal wdziera się do wnętrza kościoła ze swymi straganami. Atmosferę podgrzewają pokrzykiwania sprzedawców i odgłosy targowania (nieodłączny element zakupów). Miejsce to słynie z wysokiej klasy tekstyliów, zarówno ozdobnych bluzek, jak i koców, bieżników i kilimów. Nie brakuje też zabawnych, szmacianych zwierzątek (można z tego uzbierać cały zwierzyniec), różnokolorowych opasek na ręce, pasów czy ceramicznych animalitos. Trzeba uważać, by zbytnio nie dać się porwać tej atmosferze, bo może skończyć się to dużym bólem głowy przy wylocie, bo bagaże potrafią rosnąć bardzo niepostrzeżenie (o czym może zaświadczyć autor)…
Część atresanii (rękodzieła) sprzedawanego na mercado to małe dzieła sztuki, o czym przekonamy się jeszcze bardziej, jeśli zajrzymy do Sna Jolobil (Domu Tkaczy) spółdzielni zrzeszającej 800 tkaczek z okolicznych wiosek. Ceny najbardziej kunsztownych wyrobów (zwłaszcza bogato zdobionych huipiles, wyszywanych bluzek noszonych przez kobiety) dochodzą do ponad 1000 dolarów. Jest to jednak w pełni zrozumiałe, jeśli wziąć pod uwagę, że stworzenie takiego „cuda” zajmuje kilka miesięcy.
Jest też w San Cristóbal miejsce, które pozwoli nam przenieść się w czasie. To Na Balom (czyli „Dom Jaguara”), mieszczące się w pięknym, XIX-wiecznym domu, należącego niegdyś do archeologa i odkrywcy Fransa Bloma oraz jego żony Trudy, badaczki kultur indiańskich, zajmującej się antropologią oraz fotografią. Dzięki tej duńsko-szwajcarskiej parze udało się ocalić świat, którego już nie ma, a który zachował się tylko na czarno-białych fotografiach. Obecnie miejsce to funkcjonuje jako muzeum, biblioteka, galeria, a także kawiarnia i hotel. Kolejne miejsce z duszą…
Na koniec dnia warto przysiąść w jednej z licznych w mieście kawiarni, których szczególnie godna polecenia jest Café La Selva, oferująca około 40 rodzajów kawy. Przecież Chiapas to najważniejszy teren jej upraw, a Meksyk to piąty największy producent kawy na świecie. Warto też spróbować pysznych licuados – naturalnych soków o najróżniejszych smakach. Na odważnych czeka zaś pozol: napój o mętnej konsystencji i mało zachęcającym, brązowym kolorze. Warto jednak przełamać początkową niechęć, by poczuć jego słodki smak. Sporządzony z kukurydzy z dodatkiem kakao, trzcinowego cukru oraz cynamonu, nie dość, że jest zaskakująco orzeźwiający, to jeszcze całkiem odżywczy.
Jeśli po pobycie w San Cristóbal uznaliśmy, że niewiele jest już nas w stanie zaskoczyć to jesteśmy w sporym błędzie. Wizyta w okolicznych wioskach szybko uświadomi każdemu z jak innym światem mamy tam do czynienia. Już podróż do oddalonego raptem o kilka kilometrów San Juan Chamula stanowi przedsmak czekających nas wrażeń, szczególnie jeśli zdecydować się na podróż na własną rękę, nie zaś z jednym z licznych biur podróży. W mikrobusie wypchanym do granic możliwości, odjeżdżającym z zaimprowizowanego dworca mieszczącego się w jednej z bram, poczujemy, że wkraczamy w fascynujący i egzotyczny świat Indian. Dziwnie brzmiący język miejscowych, niemający nic wspólnego z tym, co dotychczas słyszeliśmy (znajomość hiszpańskiego nie na wiele się tu zda), zgiełk panujący w środku (trzeba liczyć się z tym, że wśród pasażerów znajdzie się kilka…kur) i ukradkowe spojrzenia autochtonów sprawią, że zapragniemy choć trochę lepiej poznać mieszkańców tych ziem, pod warunkiem, że ci zechcą uchylić rąbka swych tajemnic.
Żeby tak się stało, musimy jednak przyjąć pewne reguły. Indianie Tzotzil, zamieszkujący tę 3-tysięczną wioskę, nie lubią być zaskakiwani przez turystów celujących w nich obiektywami, postrzegając to jako zniewagę (dotyczy to zresztą, choć w różnym stopniu innych grup). Dlatego wskazane jest słuchanie przewodnika i ograniczenie do minimum robienia zdjęć oraz całkowite powstrzymanie się od fotografowania we wnętrzu kościoła, o czym przypomni nam i napis przy wejściu oraz zdecydowany ton strażników świątyni.
Właśnie Tempo de San Juan Baptista (Świętego Jana Chrzciciela) rozsławiło to miejsce. Nie jest to jeden z wielu podobnych kościołów, które stanowią centralny punkt okolicznych wiosek. Już z zewnątrz intryguje fasada. Kolory i ich zestawienie: jaskrawy zielony sąsiadujący z niebieskim o podobnej intensywności, tworzące obramowanie wejścia, kontrastują z bielą ścian.
Prawdziwe jednak zaskoczenie czeka w środku. San Juan Chamula uchodzi za jeden z najciekawszych ośrodków unikalnych obrządków religijnych, stanowiących fascynujący przykład połączenia elementów religii katolickiej z wierzeniami indiańskimi. Co to oznacza, przekonamy się, gdy wkroczymy do środka przez ciężkie, uchylone przez strażnika, drzwi kościoła, uprzednio wykupiwszy pozwolenie. Gdy oczy przyzwyczają się do panującego tam półmroku, szybko spostrzeżemy, że mamy do czynienia z kościołem, który katolicki jest już tylko z nazwy. Już dawno miejscowy ksiądz został uprzejmie, acz stanowczo poproszony o opuszczenie Chamuli, a władzę przejęli sami mieszkańcy. Zdecydowano się na daleko idące przemeblowanie: pozbyto się ławek, zostawiając w środku wolną przestrzeń, którą zagospodarowali curanderos – ludowi znachorzy, których „usługi” cieszą się dużym wzięciem. Mają oni za zadanie wyleczyć „pacjenta” z gnębiącej go choroby, zarówno tej cielesnej, jak i związanej nagromadzeniem negatywnej energii. Do tego zaś potrzebnych jest kilka, dość zaskakujących, „rekwizytów”.
Cała kamienna posadzka wyścielona jest igliwiem, pali się tam także mnóstwo świec, różnych kolorów i rozmiarów, roztaczając charakterystyczną woń. Sąsiadują z nimi… butelki coli i innych refrescos, pełniące w całym rytuale ważną rolę. Podobnie jak inny napój: posh, sporządzony z kukurydzy i trzciny cukrowej. Nie może zabraknąć też jajek i kur. Grupki rozstawione po całym kościele, przyglądają się rytuałom odprawianym przez poszczególnych curanderos, pogrążonych w modlitwie, powtarzanej niczym mantra.
Prawdziwa jednak kulminacja obrzędu i naszego zaskoczenia odbywa się przy ołtarzach. Koguta, który przeciągany jest nad ciałem chorego, mając w ten sposób zdjąć z niego chorobę, czeka marny los. Szaman (a jest to często kobieta) sprawnym ruchem…ukręca mu kark. To kończy rytuał, któremu „przyglądają się” wystrojone w szaty figury świętych, będących niemymi świadkami rytuałów, o których nawet nie śniło się ich prawdziwym odpowiednikom…
Do San Juan Chamula warto wybrać się w niedzielę, to jest w dzień targowy. Wtedy to miejsce ożywa, co daje nam idealną okazję do podpatrzenia życia mieszkańców. Ci zaś, co zaskakujące, zdają się nic sobie nie robić z obecności przybyszów z tak innego przecież świata. Ze spokojem wyczekują, oferując swe produkty: owoce, warzywa, a nawet ślimaki. Nie brakuje też sprzedawców kur, których rola, jak się już przekonaliśmy, jest przecież nie do przecenienia. 16 / 17 + 18
Zanim wrócimy do San Cristóbal warto odwiedzić jeszcze jedno miejsce we wiosce: cmentarz, który również wymyka się naszym wyobrażeniom o miejscu pochówku. Nie znajdziemy tam marmurowych nagrobków, w ich miejscy wyrósł las kolorowych jak cała wioska krzyży. Ich barwy nie są przypadkowe: krzyże czarne oznaczają, że spoczywają tam starcy, białe symbolizują tych, którzy odeszli młodo, zaś niebieski zarezerwowany jest dla reszty.
Jeśli starczy nam czasu, warto wybrać się (z biurem podróży lub wynajętą taksówką) do innych wiosek, porozrzucanych w okolicy, zamieszkanych zarówno przez Indian Tzotzil (San Lorenzo Zinacantán), jak i Tzeltal (Tenejapa). Co prawda nie doświadczymy tak ciekawych przeżyć, z pewnością jednak zaznamy więcej spokoju niż w mocno rozreklamowanym (choć z pewnością nie przereklamowanym) San Juan Chamula.
Te kilka opisanych miejsc nie wyczerpuje wszystkich atrakcji Chiapas. Wciąż pozostają przecież do „odkrycia” prekolumbijskie miasta, skryte głęboko w dżungli i wspaniała, tropikalna przyroda. Jednak to w miastach, miasteczkach i wioskach, gdzieś wysoko w górach najwięcej jest magii i koloru, za którymi tak często podświadomie tęsknimy. Dlatego wierzę, że wrócimy tu jeszcze, by ponownie się nimi nasycić.
Piotr Kasprzyk